Zagubieni w wojennej retoryce

Przed kilkoma miesiącami amerykański dziennikarz Tom Friedman wyjechał do Kataru, małego emiratu nad Zatoką Perską. W jednym ze swych mesjanistycznych felietonów dla New York Timesa napisał wówczas, że działająca w tym niewielkim państwie telewizja satelitarna Al-Dżazira to zachęcający zwiastun demokracji, która być może wkracza na Bliski Wschód. Al-Dżazira denerwowała niektórych arabskich dyktatorów w tym regionie – na przykład prezydenta Egiptu Hosniego Mubaraka – a Friedman widział w tym coś dobrego. Ja również. Ale to już przeszłość. Ta opowieść jest właśnie pisana od nowa. W ubiegłym tygodniu amerykański sekretarz stanu Colin Powell zbeształ emira Kataru, ponieważ – zdaniem Powella – Al-Dżazira “wznieca nastroje antyamerykańskie”.

A więc żegnaj, demokracjo. Amerykanie chcą, by emir zamknął biuro tej telewizji w Kabulu, które szybciej niż wszystkie inne stacje pokazuje relacje z amerykańskich bombardowań i, co ważniejsze, telewizyjne wystąpienia Osamy bin Ladena. Najbardziej poszukiwany człowiek na świecie dawał do zrozumienia, że ogarnia go gniew, gdy myśli o irackich dzieciach umierających na skutek sankcji gospodarczych, o korupcji prozachodnich arabskich reżimów, o izraelskich atakach na ziemie palestyńskie, o amerykańskich wojskach, które powinny opuścić Bliski Wschód. Tymczasem Amerykanie uparcie twierdzą, że bin Laden jest “bezmyślnym terrorystą”, że nie istnieje związek między polityką Stanów Zjednoczonych na Bliskim Wschodzie i zbrodnią przeciwko ludzkości popełnioną w Nowym Jorku i Waszyngtonie – Amerykanie domagają się więc, by Al-Dżazira przestała nadawać swoje relacje.

Rzecz jasna, zachodnie media nie poświęciły zbyt wiele uwagi temu idiotycznemu wystąpieniu Colina Powella, bo wiedzą, że nie mają ani jednego korespondenta w kontrolowanej przez talibów części Afganistanu. Swoich korespondentów ma natomiast Al-Dżazira.

Dlaczego jednak dziennikarze niczym stado owiec znów przyjmują ten sam, bezkrytyczny punkt widzenia, który był im bliski w roku 1991 podczas wojny w Zatoce Perskiej i osiem lat później, gdy wybuchła wojna w Kosowie? Oto najświeższy przykład. BBC wczoraj nadało wypowiedź amerykańskiego oficera na temat ryzyka “ubocznych szkód” bez najmniejszego komentarza, jak bardzo niemoralne jest to określenie.

Jak zwykle w pierwszych relacjach o amerykańskich atakach rakietowych nie pojawiły się choćby najlżejsze sugestie, że w kraju, który chcemy “uratować” będą ginąć niewinni ludzie. Nie wiadomo, czy to kłamstwo, czy prawda, gdy talibowie mówią o około 30 zabitych w Kabulu, ale czy dziennikarze naprawdę myślą, że wszystkie nasze bomby trafiają w osoby odpowiedzialne za zło, omijając niewinnych? Czy gdy informujemy o zrzucanych z samolotów paczkach z żywnością, zakładamy, że spadną one w pobliżu niewinnych ludzi i nie dostaną się w ręce talibów? Zaczynam się zastanawiać, czy nie przekonaliśmy sami siebie, że wojny – nasze wojny – rozgrywają się na filmowym ekranie. Jedynym filmem o Afganistanie, jaki wyprodukowano w Hollywood, była epopeja Rambo, w której Sylvester Stallone uczył mudżahedinów, jak walczyć z rosyjską okupacją, pomagał w pokonaniu radzieckich wojsk i wzbudził podziw w pewnym afgańskim chłopcu. Ciekaw jestem, czy Amerykanie próbują jakoś zaktualizować ten film?

Zastanówmy się jednak nad pytaniami, które jeszcze nie padły. W 1991 roku przerzuciliśmy koszty wojny w Zatoce Perskiej, a więc miliardy dolarów, na Arabię Saudyjską i Kuwejt. Mieszkańcy tych krajów nie będą jednak po raz kolejny finansować naszych bombardowań. Kto więc za nie zapłaci? Kiedy? Ile to nas będzie kosztować (podkreślam słowo nas)? Pierwsza noc ataków bombowych kosztowała, jak nam zakomunikowano, co najmniej 2 miliony dolarów, a podejrzewam, że znacznie więcej. Nie pytajmy, ilu Afgańczyków można by nakarmić za te pieniądze; zapytajmy, ile naszych pieniędzy pochłania wojna, a ile jest wydajemy na pomoc humanitarną.

Propaganda bin Ladena jest dość prymitywna. Filmuje swoje własne wypowiedzi i wysyła jednego ze swych popleczników do biura Al-Dżaziry w Kabulu. Nie odpowiada na żadne niewygodne pytania, wygłasza tylko monologi. Do tej pory nie zobaczyliśmy żadnych ujęć wideo pokazujących zniszczony sprzęt talibów, zabytkowe Migi i jeszcze starsze czołgi z Układu Warszawskiego, od wielu lat rdzewiejące w całym Afganistanie. Widzieliśmy tylko sekwencję zdjęć, najwyraźniej prawdziwych, dokumentujących zniszczenia w zbombardowanej dzielnicy mieszkaniowej Kabulu. Talibowie nie wpuszczają dziennikarzy. Czy to oznacza, że musimy konfrontować ten zniekształcony obraz z naszymi półprawdami?

Kilka dni temu pewien dziennikarz w wywiadzie radiowym bardzo starał się wykazać, że przypadek bin Ladena nie ma nic wspólnego z fatalnym zaangażowaniem Zachodu w dzieje Bliskiego Wschodu. Tak bardzo, że z całą powagą zasugerował, iż terroryści świadomie dokonali zamachów w rocznicę klęski wojsk muzułmańskich u bram Wiednia w 1683 roku. Niestety, Polacy wygrali bitwę z Turkami 12, a nie 11 września. Kiedy jednak w ubiegłym tygodniu opublikowano przerażające szczegóły spisanego w kwietniu 1996 roku testamentu jednego z porywaczy, Mohameda Atty, nikomu nie przyszło na myśl, że właśnie w tym miesiącu mogło zdarzyć się coś, co skłoniło Attę do zbrodni.

Nikt nie pomyślał o izraelskich bombardowaniach południowego Libanu, ani o dokonanej przez izraelską artylerię masakrze w bazie ONZ w Qanie, gdzie zginęło 106 libańskich cywilów, z których ponad połowa to dzieci. A to właśnie zdarzyło się w kwietniu 1996 roku. Oczywiście tamta rzeź nie usprawiedliwia zbrodni przeciwko ludzkości, popełnionych w ubiegłym miesiącu w Stanach Zjednoczonych. Ale czy nie zasługuje na odrobinę uwagi, na chwilę zastanowienia fakt, że Egipcajnin, przyszły ludobójca, napisał budzący dreszcz grozy, samobójczy testament w miesiącu, w którym masakra w Libanie rozwścieczyła Arabów na całym Bliskim Wschodzie? Tymczasem jesteśmy karmieni komentarzami na temat bojowego ducha Zachodu, przypominającymi retorykę z czasów drugiej wojny światowej.

Oczywiście, rozumiem problem moralny. Po okropnościach w Nowym Jorku nie możemy bezstronnie rozważać racji Zachodu i bezwzględnego bin Ladena; nie możemy uznać, że człowiek odpowiedzialny za śmierć tysięcy ludzi oraz amerykańscy i brytyjscy żołnierze, którzy usiłują zniszczyć talibów, są równie niewinni.

Ale nie w tym rzecz. Chodzi o to, że dziennikarze powinni być bezstronni wobec widzów i czytelników. Czy gniew z powodu masakry niewinnych ludzi w Ameryce, czy gotowość do łatwej akceptacji opinii podstarzałych “ekspertów do spraw terroryzmu” musi prowadzić do utraty wszelkiego krytycyzmu? A może powinniśmy przynajmniej się dowiedzieć, w jaki sposób ci eksperci zdobyli swą ekspercką wiedzę? I jakie są ich powiązania z wątpliwej jakości służbami wywiadowczymi?

Otóż zdarza się, że z telewizyjnych ekranów doradzają Amerykanom dokładnie ci sami agenci, dzięki którym CIA i FBI poniosły największą we współczesnej historii klęskę wywiadowczą: nie wykryły przygotowywanego od czterech lat spisku, który kosztował życie prawie 6 tysięcy osób. Prezydent Bush mówi, że w tej wojnie dobro walczy ze złem. Albo jesteście z nami, albo przeciwko nam. Ale dokładnie tak samo wypowiada się bin Laden. Może więc warto zwrócić na to uwagę i zapytać, dokąd to wszystko zmierza?