Bitwa o serca i umysły, cz. 1

Usłyszeliśmy, że po przeprowadzonych w ubiegłym tygodniu nalotach na Afganistan może nastąpić kontratak. Nie spodziewaliśmy się jednak, że nastąpi tak szybko, i że jako broń zostanie wykorzystana taśma wideo. Mniej więcej godzinę po rozpoczęciu bombardowań zdumieni Amerykanie ujrzeli spokojną twarz wroga, Osamy bin Ladena, który był u siebie w domu. Na progu swej tajnej skalnej kryjówki, z kałasznikowem w tle, otwarcie zakwestionował oficjalną linię Stanów Zjednoczonych; w kwiecistej, literackiej arabszczyźnie zinterpretował tę wojnę jako konflikt islamu z Zachodem. Powiedział, że „Ameryka nigdy nie będzie bezpieczna i nie zazna spokoju, dopóki nie poczujemy się bezpiecznie i spokojnie na naszej ziemi”.

Ta wojna, bardziej niż inne wojny, toczy się w mediach. Drugi atak na World Trade Center, pokazany na żywo w telewizji, nie mógł zostać lepiej zaplanowany w czasie, by eksplodować jak kula ognia w sercach milionów ludzi. Bin Laden wykazał się politycznym sprytem i wykorzystał media do propagandowej kampanii, której adresatem jest miliard muzułmanów na całym świecie. W czwartek asystent bin Ladena, Sleiman Abou-Gheith zaapelował o jedność Arabów i zapowiedział kolejną „nawałnicę samolotów”, która spadnie na Amerykę.

Przed 11 września nie zdawaliśmy sobie sprawy, że bierzemy udział w wojnie propagandowej, chociaż faktycznie tak było – mówi Richard Bulliet, profesor historii na Uniwersytecie Columbia i były dyrektor tamtejszego Instytutu Bliskowschodniego. Ta wojna toczy się w studiach programów informacyjnych w Katarze, przy użyciu komentarzy redakcyjnych, kazań i konferencji prasowych. Stany Zjednoczone muszą prowadzić tę wojnę nie tylko w celu zatamowania napływu ekstremistów, którzy są gotowi płacić własnym życiem za śmierć Amerykanów; chodzi również o to, by wesprzeć umiarkowanych arabskich sojuszników, którzy obawiają się, że ludność ich krajów może zwrócić się przeciwko nim, oskarżając ich o popieranie bombardowań muzułmanów.

Zdaniem wielu obserwatorów w USA i na Bliskim Wschodzie, jest to również wojna, w której Ameryka stara się co najwyżej dorównać przeciwnikowi, i którą w najgorszym razie może przegrać. Prezydent Bush podczas czwartkowej konferencji prasowej zorganizowanej w najlepszym czasie antenowym był najwyraźniej speszony faktem, że po atakach bombowych na Afganistan wciąż utrzymują się antyamerykańskie nastroje: Jestem zdumiony, że nasze działania spotykają się z takim niezrozumieniem… Musimy lepiej przedstawiać nasze argumenty…

Problem tkwi nie tyle w treści amerykańskiego przesłania (nie prowadzimy wojny z islamem, ofiary ataków terrorystycznych to obywatele wielu krajów itd.), ile w tym, że nie dociera ono do Arabów. Zbyt mało przedstawicieli Stanów Zjednoczonych na Bliskim Wschodzie mówi po arabsku. Zbyt rzadko amerykańscy politycy pokazują się w głównej arabskiej telewizji informacyjnej. Stany Zjednoczone za mało zainwestowały w wymianę kulturalną. Być może zasadniczy błąd polegał po prostu na tym, że amerykański rząd nie koordynował strategii informacyjnej (albo, jak kto woli, propagandowej). Henry Hyde, przewodniczący Komisji Stosunków Międzynarodowych w Izbie Reprezentantów zastanawia się: Jak to możliwe, że kraj, który stworzył Hollywood i Madison Avenue z takim trudem promuje za granicą swój własny pozytywny wizerunek?

Okazuje się, że Charlotte Beers, która w waszyngtońskiej administracji   jest kimś w rodzaju ministra propagandy, kierowała firmami Ogilwy & Mather i J. Walter Thompson działającymi w branży reklamowej, symbolizowanej przez nowojorską ulicę Madison Avenue.   Obecnie jest nowym podsekretarzem stanu, zajmuje się publiczną dyplomacją i sprawami publicznymi. Zapytana, czy uważa się za „dyktatora informacji” odpowiada ze śmiechem: Mam nadzieję, że nie. Beers, która od niespełna miesiąca sprawuje swą funkcję, ma pomysły na programy wymiany kulturalnej, propagujące sprawy amerykańskie, myśli o przygotowywaniu osób oficjalnych do wystąpień w arabskich mediach i zachęcaniu agencji do tworzenia proamerykańskich reklam dla arabskiej telewizji. Ma jednak niewiele narzędzi do swojej dyspozycji. Największa rozgłośnia radiowa amerykańskiego rządu, Głos Ameryki, z założenia jest obiektywna (jej pracownicy nie cierpią słowa „propaganda”), a kiedy nadaje na terytorium Afganistanu w kilku miejscowych językach, ogranicza swą agitację do sporadycznych komentarzy redakcyjnych. Rozgłośnia została skrytykowana za nadanie fragmentów wywiadu z przywódcą talibów, mułłą Mohamedem Omarem. Personel Głosu Ameryki odpowiada na te zarzuty, że niezależność radia sprzyja jego wiarygodności. Dyrektor Robert Reilly powiedział „Time’owi”: – To ważne, by przemawiać ludziom do rozsądku. Jeśli nas nie lubią, to gdy posłuchają Głosu Ameryki, będą mieli poważniejsze powody, żeby nas nie lubić. A jeśli nas popierają, to znajdą u nas argumenty uzasadniające to poparcie.

Dzisiaj nawet wielu wykształconych Arabów, którzy przyjmują zachodnie wartości i podziwiają amerykańską pop-kulturę, traktuje Amerykę jako zło, kryjące się za wszystkimi problemami Bliskiego Wschodu – mówi Abdul Rahman al Rashed, redaktor wpływowej saudyjskiej gazety Al Sharq al Awsat. Wielu instynktownie nie ufa Stanom Zjednoczonym i nie chce wierzyć, że to Arab mógł być odpowiedzialny za ataki terrorystyczne; po części dlatego, że – jak mówią – Amerykanie nie przekazali arabskim mediom dowodów obciążających bin Ladena. Nieobecność dowodów to okoliczność sprzyjająca rozprzestrzenianiu się jego poglądów, nawet wśród tych, którzy nie popierają jego czynów. Bin Laden jest dla mnie dziwnie przekonujący – mówi Mariam Ali, nauczyciel z Kairu.

Abdallah Schleifer, dyrektor Adham Center, ośrodka dziennikarstwa telewizyjnego na Uniwersytecie Amerykańskim w Kairze ocenia sprytne i oportunistyczne rozwinięcie idei zawartej w przesłaniu bin Ladena. Otóż Bin Laden nie podkreśla, że marzy o kalifacie w średniowiecznym stylu, gdzie obowiązywałoby islamskie prawo – ta wizja zniechęca wielu umiarkowanych Arabów – lecz intonuje pieśń, która odwołuje się do źródeł głęboko zakorzenionego żalu Arabów: śmierci tysięcy irackich dzieci na skutek sankcji gospodarczych ONZ; amerykańskich wojsk w Arabii Saudyjskiej, gdzie muzułmanie mają swoje święte miasta; dokonanego przez Europę podziału ziem arabskich po pierwszej wojnie światowej i najboleśniejszego problemu, jakim jest Izrael. Bin Laden podejmuje wątki, które dla Egipcjan nie są jakoś szczególnie interesujące – mówi Schleifer. Ale teraz zwrócił się ku Palestynie i tu trafił na podatny grunt.